piątek, 27 września 2013

Ultra-mega-daleko-od-ok, czyli reaktywacje wielkich zespołów

Muzycy rockowi mają to do siebie, że mogą przez dziesiątki lat mówić "nie", a potem okazuje się, że jest za dużo pieniędzy do stracenia i trzeba powiedzieć "tak". Fani z miejsca im wybaczają, bo przecież wracają ci, którzy kiedyś byli najlepsi, zmienili nasze życie i tak dalej. Czasami czuję się jak główny bohater filmu "Oni Żyją" - jedyny, który ma specjalne okulary i widzi, że światem rządzi kosmiczna maskarada. Nie rozumiem, jak można nie dostrzegać smutnej niczym radomskie noce prawdy o niektórych "wielkich comebackach". Skupmy się na trzech, które śmierdzą mi najbardziej.

Choć nazwali się Kyuss Lives!, wiadomo było, że wraca stary, dobry Kyuss. Homme był jedynym, który pamiętał, że w 1995 roku skończyły im się wspólne tematy do rozmów i riffów, więc do reaktywacji się nie zapisał. Dał reszcie swoje błogosławieństwo, ale potem się rozmyślił, bo skoro ma wyjść nowa płyta, z której nie będzie miał żadnych tantiemów, to im nazwy nie odda. Sprawa trafiła do sądu, a Oliveri nie stanął po niczyjej stronie, gdyż być może testował wtedy nowy produkt Heisenberga lub bił swoją konkubinę. W ostateczności mamy Vista Chino, które nagrało całkiem fajną płytę, na pokładzie zostało tylko dwóch kajusowców, a gitarzysta przeinacza kultowe riffy. Boski Josh wzbogacił się za to o etykietę dusigrosza, czego ortodoksi mu pewnie nigdy nie wybaczą, ale co go to obchodzi, skoro na koncertach QOTSA tysiącom panien kolana miękną.

Powrót Soundgarden sprawił, że kontenery PCK, do których powrzucaliśmy nasze stare, flanelowe koszule, zaczęły promienieć ze szczęścia i telepać się w rytmie "That Bitch ain't a Part of Me". Nagle wszyscy zapomnieli, jak bardzo Cornell pogrążył się w świecie syntetycznego gnoju, gdzie talent wokalny absolutnie nie ma znaczenia, a wszystko co żywe, jest cięte na kawałki i sklejane od nowa. Przestało być ważne to, że w rokendrolowej rebelii i pokazywaniu fuckera wszystkiemu, co liche i plebejskie, przydałaby się choćby minimalna konsekwencja. Doszła jeszcze wiara, że nagrają coś ultramegafajnego. Skoro Thayil, Cameron i Shepherd nie dali w międzyczasie dupy, to będą swojego wokalistę marnotrawnego pilnować, żeby nie słał potajemnie Timbalandowi ścieżek do miksów. Owszem, nagrali płytę nie-popową, ale energii z lat 90tych pozostał mniej więcej promil. Wisienką na torcie staje się niedawne stwierdzenie, że w przeciwieństwie do Smashing Pumpkins, gdzie za muzę odpowiada jeden łeb, są prawdziwą kapelą i to wyklucza możliwość nagrania słąbego albumu. Zaliczam facepalm zagłady.

Black Sabbath dali nam najżałośniejszy ze wszystkich spektakl wstydu. Miał być oryginalny skład, ale Bill Ward ogłosił wszem i wobec, że stawka, jaką mu proponują, jest upadlająca. Pozostała trójka udawała, że nie wie, o co typowi chodzi, potem jeszcze Ozzy wypaplał w wywiadzie, że nie wzięli starego bębniarza po zawale, bo był za gruby i nie dałby rady ugrać całego gigu. Dziwnie to brzmi z ust roztelepanego i bełkoczącego starca, który z roku na rok dokonuje coraz większej autoprofanacji własnych linii wokalnych. Jeżeli dołożymy do tego publikowanie na oficjalnej stronie starych fotek z wyciętym perkusistą, żenada osiąga swój absolut. Wybaczcie, ale ja w takich warunkach nie zamierzam wkładać kilkuset złotych do kieszeni Sharon Osbourne, żeby zobaczyć na żywo to, co zostało z największego zespołu w dziejach muzyki heavy. Odpuszczam sobie również nowy album, na którym nie ma żadnego riffu dorównującego tym starym, a wokale irytują swoją mizernością. Kładę igłę na "Master of Reality" i wypieram ze świadomości fakt, że Sabbs się zeszli.

Ludzie to jednak żyć nie mogą, jak nie odgrzeją sobie czasem kotleta. Dawni wymiatacze stają się karykaturami samych siebie, a my pakujemy w nich nasze ostatnie pieniądze, bo przecież to legenda. Planowanie wydatków na przyszłość muzyki zupełnie nam nie wychodzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz