Dobrych koncertówek nigdy za wiele. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach jest to towar deficytowy. High on Fire już raz udowodnili, że potrafią nagrać porządny album live, a nowym wydawnictwem potwierdzają swój status scenicznej maszyny zagłady. Wielkiej filozofii tu nie ma: riffy znamy i kochamy, Matt Pike ryczy niczym niedźwiedź, a perkusja dudni jak ziemia pod nogami imperialnych maszyn kroczących.
Są tacy, co się koncertówkami w ogóle nie jarają, bo nie ma tam studyjnej mocy i precyzji. Bezdusznymi głupcami śmiem ich nazwać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz